Lars Ulrich na płytach
Jeden z najbardziej kontrowersyjnych perkusistów w historii zagra w kwietniu w Polsce. Prześledźmy jego karierę na podstawie najważniejszych dokonań studyjnych, których nie jest może dużo, ale wystarczająco, by pogrzebać kijem w mrowisku.
Faktem jest, że na ostatnim koncercie Metalliki w Polsce na Stadionie Narodowym w Warszawie najnowszą piosenką zespołu było The Memory Remains z 1997 roku, czyli w dniu koncertu z płyty sprzed 17 lat! Racja, były dwie młodsze kompozycje, czyli Whiskey In The Jar (znane z Garage Inc. 1998 r.) czy Lords Of Summer z 2014. Z tym, że pierwszy kawałek to cover, a drugi to wydany wtedy singiel promocyjny. Zatem The Memory Remains była najmłodszą w pełni autorską piosenką zespołu, która dodatkowo była jeszcze samotnym żaglem jako jedyny reprezentant Reload, a i z wcześniejszej Load (1996) nie było także nic. Ot, taka dygresja na początek. Dlaczego nie ma w naszym zestawieniu Lulu, płyty z Lou Reedem? Lars nagrał w sumie mało materiału, a to niewątpliwie jest cała płyta studyjna z zespołem. Niestety, płyta po prostu została nagrana i wydana. Ten muzyczny koszmar ma jednak chwilami przebłyski bębnienia, jak np. w Pumping Blood, ale wstawianie albumu do naszego zestawu byłoby mocno niegodziwe. Bardziej przypomina nagranie z próby z patentami „od czapy”. Zostawmy to… Naprawdę nie warto. Zresztą, czy ktoś to wytrzymał od początku do końca? Pamiętajmy też o jednym epizodzie z Mercyful Fate i piosence bonusowej Return Of The Vampire z 1993 roku, ale nie jest to jakoś specjalnie wybitne dzieło, chociaż zagrane poprawnie i w klimacie zespołu.
Hardwired… To Self-Destruct
(Blackened 2016)
Wielki powrót? Tak już miało być na Death Magnetic, dlatego do takich haseł trzeba podchodzić ostrożnie. Jesteśmy w redakcji w stanie postawić bardzo dużo na to, że Metallica już nie nagra nic na miarę „Czarnej” czy „Masterki”, zresztą chyba nie tylko my byśmy weszli w taki zakład. Najważniejsze jest to, co powiedzieliśmy przy okazji recenzji tej płyty na naszych łamach – nie ma kolejnej wersji Unforgiven. A tak na poważnie, przypomnijmy pierwsze wrażenia z odsłuchiwania albumu. „Na tej płycie panowie mieszają wszystko, co do tej pory stworzyli, opierając to na typowym thrashowym brzmieniu, czyli ostrym, jasnym, metalicznym. Spit Out The Bone mogłoby być na Ride The Lightning. Am I Savage to utwór z Load. Na Hardwired panowie wspomnieli Kill’Em All tak, jak w Atlas, Rise!, który akurat odpowiada wolniejszym piosenkom z tej pionierskiej płyty. Moth Into Flame jest chyba jedynym utworem, który mógłby kojarzyć się z płytą Master… Utwór Now That We’re Dead to w dużej mierze „Czarna”. Here Comes Revenge mógłby powstać między „Czarną” a Loadem i tak można wymieniać i porównywać.
Ogólnie płyta jest ciut za długa i jakby nie było utworów pokroju Dream No More, które nic nie wnoszą, to wyszłoby to lepiej na odbiór całości. A mówiąc już kompletnie bez żadnych ogródek, to pomysły z tych dwóch najlepiej byłoby zebrać do godzinnego materiału, a nie 77 minut, bo niektóre utwory mają skrajne klimaty, jak np. Halo On Fire – z jednej strony zwrotka dla nastolatek, a z drugiej charakterne, nawet nieco patosiaste rozwiązanie. Czasami jest nużąco z racji tego prostego ciapania w 4/4 i nie chodzi tu o sam fakt 4/4, tylko zwyczajnie wtórnych linii wokali i takich samych riffów (np. riff z Murder One mógłby być w Dream No More itd.). Tak, jakby zespół do końca nie był przekonany, jak obudować pojedynczy fajny pomysł.
Lars niczym specjalnym się tu nie wyróżnia, ale też nie razi jakimiś dziwnymi próbami siłowania się na coś, co go przerasta. I dobrze. Gra dla piosenek, a to, że czasami piosenki mają nudne momenty, to już nie jego wina i nagłym 11/8 raczej by nic nie wskórał, chociaż… Czasami aż się prosi o kilka momentów unisono z gitarami (np. w Confusion lub Here Comes Revenge)". Z perspektywy czasu nic się nie zmieniło i płyta zasługuje na dobrą ocenę, ale podtrzymujemy, że z tego dwupłytowego wydawnictwa lepiej byłoby wybrać esencję i obudować ją solidniej.
Gdzie szukać Larsa? Spit Out The Bone to dobre stare hałasowanie w stylu Larsa. Jest na tej płycie sporo kontrastów w kwestii pomysłów i doboru odpowiednich środków.
Death Magnetic
(Warner 2008)
Płyta, która miała odzyskać zaufanie większości fanów, zawiedzionych St. Anger i ogólnie dziwnym kierunkiem poszukiwań zespołu. Akcja udała się połowicznie, bo z jednej strony pojawiły się ostre riffy, solówki, czyli to, z czego zespół słynął, ale piosenki są mało przekonujące i opinia o niedokończonych kompozycjach wydaje się być bardziej niż trafna. Brak tu szczerej energii, którą chciano uzyskać palącą i głośną produkcją. Po prostu brak tu pomysłu na całość, co paradoksalnie na takim St. Anger miało miejsce (chociaż z mizernym skutkiem). Doskonałym podkreśleniem tej nijakości jest trzecia odsłona Unforgiven. Słuchając tego gniota i porównując go z pierwszym Unforgiven z 1991 roku człowiek zastanawia się, czy to ten sam zespół! Kolejny przykładem jest instrumentalny Suicide & Redemption, który wypada koszmarnie blado na tle Orion czy To Live Is To Die.
Pozytywny odbiór tej płyty jest potwierdzeniem tego, jak było źle z zespołem, skoro te muzyczne szkice przypadły do gustu fanom i krytykom… wtedy, bo płyta nie broni się za dobrze po tych prawie 10 latach. Innymi słowy nawet kierunek mocno średniego Death Magnetic był lepszy niż rejony, w jakich zespół się poruszał w ostatnich 10 latach przed wydaniem płyty. Podobnie, jak w przypadku poprzedniej płyty, żaden mało znany zespół z takim materiałem nie zwojowałby wiele, ale tu akurat płyta ma znaczek Metallica. Żeby jakoś docenić ten album, najlepiej posłuchać wcześniej kilku piosenek z St. Anger, serio, dopiero wtedy można poczuć większy powiew świeżości z Death Magnetic – już od samego That Was Just Your Life, gdzie mamy zalążek tej melodyjności, z jakiej znany jest zespół.
Jak w tym wszystkim odnalazł się Lars? Zespół jest taki jak jego bębniarz, to powiedzenie zdaje się mocno potwierdzać na tej płycie, chociaż Lars dzielnie próbuje gonić resztę, tym bardziej, że ma naprawdę dobrego kompana w sekcji. Weźmy jednak takie partie bębnów w teoretycznie urozmaiconych The Day That Never Comes lub Cyanide. Bębny są po prostu naiwne, banalne, wyświechtane. A zwrot „mniej znaczy więcej” nie oznacza, że mniej mieszania za garami oznacza zwolnienie z myślenia. Dlatego też pomijamy poziom skomplikowania partii, bo nie zawsze trzeba wbijać 13/8, tu chodzi po prostu o zwykłe aranżacje partii. Mało który współczesny polski bębniarz z 5-letnim doświadczeniem na większych scenach metalowych ułożyłby tak nudne linie beczek, które z pewnością nie pomagają kompozycjom, chociaż i tak jest znacznie lepiej niż na St. Anger. Wyglądają jak wersje demo, żeby złapać orientację w piosenkach i dopiero na tej bazie stworzyć właściwe partie. Poprawiło się brzmienie bębnów. Mamy tu typowo klaszczącą stopę, kruchy werbel i skwierczące blachy (tomów jak na lekarstwo), co może nie wygląda na pierwszy rzut oka zachęcająco, ale w sumie brzmi spójnie, uzyskując kompromis między surowością a mięsistością. Czyli także i tu nie było konkretu, a jedynie duża zachowawczość, właśnie jak cała płyta.
Gdzie szukać Larsa? Dobre momenty przeplatają się z kiepskimi. Do tych lepszych z pewnością należy partia bębnów z Broken, Beat and Scarred.
ST. Anger
(Elektra/Warner 2003)
Najbardziej skopana przez fanów i krytykę płyta zespołu. Czy słusznie? Nie starajmy się odkryć koła na nowo i powiedzmy wprost – tak. Jest jednak kilka argumentów na obronę tego całego przedsięwzięcia, ale zainteresuje to bardziej zagorzałych fanów, tych, którzy słuchają także przez pryzmat okoliczności powstawania muzyki. Przede wszystkim nie był to tłusty okres na thrashowe granie na świecie w ogóle. Nie było jeszcze wielkich powrotów „starych wyjadaczy”, muzyka metalowa szukała kolejnej swej odsłony, która nie bardzo chciała się ukazać. Druga sprawa to sam zespół, który nie miał zielonego pojęcia, co robić nie tyle z muzyką, co z samym sobą. Newsted odszedł z kapeli, Hetfield musiał pokonać alkoholowe strzygi. Lars biegał dookoła i biedny nie mógł się połapać, o co chodzi.
Cała sesja nagraniowa wyglądała bardziej jak terapia w poszukiwaniu tożsamości. Z jednej strony trzeba przyznać, że Metallica ma tu pewną wizję całości, ponieważ płyta jest z pewnością spójna koncepcyjnie. Druga sprawa, że ta wizja jest zwyczajnie słaba, wątła i chyba też desperacka. Kapela dawała wszystkim znak, że będzie odkrywać nowe muzyczne rejony. Niestety (chociaż ostatecznie pewnie „stety”), panowie są muzycznymi naturszczykami i mimo kolosalnego doświadczenia i talentu (przynajmniej kilku z nich) są po prostu za słabi na swobodne wyskoki w bok. Dzierżą już sztandar thrash metalu i druga taka muzyczna chorągiew to dla nich za dużo.
Pomijając ten… oryginalny werbel, którego produkcja w takiej formie miała pewnie mieć jakieś artystyczne znaczenie, to Lars nudzi tu do granic. Tworzenie muzyki „na kolanie”, bo przecież tak powstawał materiał, nie jest dobrą formą dla perkusisty z takim wykształceniem muzycznym. Prostota partii jest tu efektem słabego zakresu możliwości Larsa w spontanicznym działaniu, a próba naśladowania bębnów a’la Korn np. w Shoot Me Again wychodzi wręcz komicznie. Cały album oparty jest na osłabiająco wtórnych akcentach. Większość to wkoło tłuczony backbeat, ani tu zęba, ani agresji, ani finezji, bo takie przejścia w Sweet Amber lub All Within My Hands brzmią jak rozgrzewka przed konkursem. Całość kojarzy się nieco z taką małpką na baterie, co wali talerzami. Lars nie odstaje jednak w swoich aranżach i wykonaniu od nijakich riffów gitar i wymuszonych linii wokalu Hetfielda.
Po wydaniu płyty stan konta zespołu oczywiście się zgadzał, ale inna kapela z takim materiałem przepadłaby bez wieści.
Gdzie szukać Larsa? Całość od 1 do 11 utworu, za jednym przesłuchaniem! Jak wytrzymasz, to dostaniesz lekcję wartą więcej niż po przesłuchaniu wielu cudownych partii innych artystów.
Garage INC.
(Elektra/Warner 1998)
Ależ w tym okresie zespół przepełniała pycha! Hetfield i Ulrich zapomnieli o słowie pokora. Wystarczy posłuchać koncertów zespołu z tego okresu, chociażby występu na warszawskiej Gwardii, gdzie James rzucał butnie „motherfuckerami” w stronę publiki, myśląc, że to fajne, a z niego taki wielki cwaniak (jakże odmiennie zachowywał się 5 lat później na koncercie w Chorzowie, promując St. Anger). Wszystko dzięki komercyjnemu sukcesowi, jaki zespół odniósł tym albumem składankowym oraz występem z orkiestrą symfoniczną (S&M 1999), który był nawet puszczany w polskiej publicznej telewizji (!) bodaj w niedzielę wieczorem. Była to kontynuacja kierunku, jakie zostały wytyczone przez wcześniejsze dwie płyty. Metallica na salonach pełną gębą. Cover Whiskey In The Jar leciał chyba wszędzie, a działające wtedy jeszcze dość prężnie muzyczne telewizje zarzynały go w nieskończoność. Do tego przeróbki Loverman i Turn The Page, które po prostu musiały chwycić, no i rześkie melodyjne Die Die My Darling. Mało kto zwracał uwagę na fajny medley Mercyful Fate czy tzw. starą garażówkę. A są tam przecież takie utwory, jak Am I Evil?, Last Caress/Green Hell, Stone Cold Crazy czy też niejednokrotny „otwieracz” koncertów So What. Taka mieszanka zaspokoiła oczekiwania wielu starych fanów i pozwoliła skaperować solidną ilość nowych, głównie niewiast.
Kolejny przykład na to, że jak jest konieczność podreperowania budżetu, a akurat pomysłów brak, to trzeba trzepnąć płytę z coverami (prawda, Acid Drinkers?). Fakt, że wyszło to kapeli naprawdę nieźle to już zupełnie inna sprawa. Forma Larsa jest tu zadowalająca, jest to głównie wynik dobrze dobranego repertuaru, który tematycznie był różnorodny, a jednocześnie na tyle prosty rytmicznie, że nie trzeba było siłować się na jakieś sztuczki aranżacyjne, żeby odsunąć się od odpowiedzialności. Szczerze mówiąc, jest to chyba ostatni album studyjny, gdzie Lars gra naprawdę nieźle i dobrze oddaje charakter piosenek, zachowując charakter zespołu.
Gdzie szukać Larsa? W „nowych” coverach Lars nieźle poradził sobie ze składanką Mercyful Fate. Zaskakująco dobrze osadza Turn The Page, podobnie, jak Astronomy Blue Oyster Cult, jeden z lepszych utworów na płycie. Ze „starych” coverów zawsze miło się Larsa słucha w Am I Evil?, Killing Time czy Breadfan.
Reload
(Elektra/Warner 1997)
Po sukcesie komercyjnym Load pojawia się Reload. Materiał miał być wydany jako podwójny album Load, ale piosenki się zbierały i wątpliwości co do takiego ruchu pojawiały się coraz większe. Z jednej strony miało to swoje uzasadnienie, ponieważ materiału byłoby zbyt dużo, a w tym okresie percepcja odbiorców zaczynała kierować się w stronę tego, co mamy w dużej mierze teraz, czyli tępego przeskakiwania z piosenki na piosenkę po 10 sekundach odsłuchania.
Z drugiej strony pojawiło się sporo zapychaczy i zanim ktoś tu podniesie raban, spójrzmy na to obiektywnie. Fuel i Memory Remains kojarzy prawie każdy, podobnie Unforgiven II (ze zrozumiałych względów). Devil’s Dance, Better Than You i Low Man’s Lyrics to już utwory dla tych bardziej zaznajomionych i tak idziemy dalej w dół, gdzie pojawiają się pojedyncze pomysły, ubrane w monotonną całość. Panowie poszli w wolniejsze rejony, bardziej osadzone, ale na dłuższą metę nieco nużące swoją powtarzalnością. A mówiąc konkretnie – konwencja się wyczerpała. To, co zostało zapoczątkowane, tak naprawdę już na „czarnej” płycie zostało wyeksploatowane do maksimum. Czy był więc sens robienia z Load podwójny album? Dla świadomego słuchacza z pewnością tak, ale ci są w zdecydowanej mniejszości. Nie, ze względów komercyjnych, o czym będzie wiedział każdy, kto zna mechanizmy rynku.
Lars i charakterystyczne klaśnięcie w centralce. W takim Devil’s Dance to pasuje, jednak pojawiają się na tej płycie pierwsze poważne oznaki marazmu w jego grze. Ale zamiast wciąż czepiać się jego partii przyczepmy się do tego, co podrzucają gitary. Tak, jak to słychać na późniejszej „garażówce”, perkusista potrafi zagrać solidnie dla piosenek. Na Reload jest podobnie i nie jest jego winą, ze riffy podrzucane przez kolegów nie inspirują go do bardziej finezyjnej gry, a przecież panowie już parę lat wspólnej gry mają ze sobą, więc chyba zdążyli poznać swoje ograniczenia.
Gdzie szukać Larsa? Lars wystrzelił praktycznie ze wszystkich dział na początku w Fuel, później w kwestii bębnów wiele się nie dzieje. Better Than You ma bardzo ładnie kroczące partie bębnów, chociaż w sumie oparte są o podobną zasadę, co w szybszym Fuel.
Load
(Elektra/Warner 1996)
„Czarna” płyta wytyczyła pewien kierunek w muzyce Metalliki, który został rozwinięty właśnie na Load. Warto jednak przyjrzeć się, co działo się w tym okresie. Minęło pięć lat, ostatnia płyta została wydana pod koniec ery „pudel metalu”, który wszedł wtedy na moment w ostrzejszą formę. Chwilę potem wybuchł grunge, tylko, że w momencie wydania Load nurt ten leciał już popularnością na pysk i przeradzał się w falę zniewieściałych rockmanów. Jak to wyglądało z drugiej strony? Thrash metal nie był traktowany zbyt poważnie, a zza krzaków wychylał się pokrętny nu metal. Biorąc pod uwagę okoliczności, trzeba więc przyznać, że Load jest dobrą płytą, która broni się po latach. Oczywiście patrząc na ten materiał bardzo obiektywnie, bo starsi fani kręcili i wciąż kręcą nosem. Tymczasem album jest urozmaicony, pomysły są ciekawe. Nie ma jednostajnego zarzynania tematu, jak ma to miejsce już na kolejnym krążku, będącym w sumie uzupełnieniem Load. Ostatnio Metallica nie korzysta dużo z utworów z tej płyty podczas koncertów i w sumie nic dziwnego, bo takiego Hero Of The Day lub Bleeding Me lepiej się słucha w wersji studyjnej. Niektórzy komentują po latach, że ta płyta mogłaby być projektem-skokiem w bok, niestety, takim właśnie jest koszmarne Lulu… Ciekawe, czy obecnie Kazik Staszewski wciąż uważa, że Load jest fatalne w porównaniu z Reload, bo kiedyś taką opinię publicznie wygłosił.
Lars jest naprawdę bardzo prostym w obsłudze perkusistą. Nie ma arsenału zagrywek i jakiejś kosmicznej wyobraźni muzycznej, ale jak mu się poda coś z jajem, to i z jajem facet zagra. Weźmy taki hit radiowo-telewizyjny Until It Sleeps. Rozkładając partie garów na części pierwsze widać, że wszystko jest na miejscu jak trzeba. Nic nie jest przegrane, co ma być podbite – jest podbite, tam, gdzie ma być przejście – jest przejście itd. Wolne piosenki także są ładnie osadzone np. w Bleeding Me mamy groove i szeroki plan na crashach w refrenie. Proste i skuteczne. Duńczyk mógłby w ogóle częściej używać talerza ride, tak, jak to robi właśnie na Load, ponieważ ten typ blaszki nie jest w zestawie z racji tego, że jest fajny, wielki i się świeci, tylko ma faktyczną wartość jako talerz rytmiczny. Szkoda więc, że na żywo w tym miejscu ma 18” chinkę. Jest na tej płycie wiele riffów, które proszą się o wspólne przywalanie na dwie stopy, jednak Lars podwójnej stopki używa tu bardzo rzadko, podobnie z orkiestracją patentów. Kieruje się w stronę prostego łupania na 4/4, którego w późniejszych latach mamy aż nadto.
Gdzie szukać Larsa? Hicior Until It Sleeps, ale także Hero Of The Day to piosenki, gdzie bębny są ułożone i zagrane naprawdę bardzo dobrze.
Metallica
(Elektra/Warner 1991)
Tak zaczyna się dobrą metalową płytę! Jeden z tych utworów, w którym nie trzeba nic zmieniać i wszystko jest na swoim miejscu.
Metallica po …And Justice miała w sumie trzy drogi do wyboru. Iść w stronę skomplikowanego grania, ponieważ był to okres wysypu shredderów. To akurat odpadało, bo wirtuozów w zespole brak. Pozostały więc dwie drogi. Trzymać tempo i dalej jechać z koksem, ale tu znów Megadeth wydało Rust In Peace, no i kilka innych kapel sprawiało wrażenie, że im się bardziej chce gonić i wrzeszczeć. Pozostała trzecia droga, bardzo obiecująca i kusząca. Nieco zwolnić, ale utrzymać melodyjność i energię. Coś, co panowie liznęli sukcesem One. Zespół chciał sobie otworzyć furtkę do szerszej publiczności, wiedząc, że łupanie thrashu przestanie być modne, a grupa docelowa ma ograniczony zasięg. Dokładnie to samo robi obecnie nasz rodzimy Behemoth. Metallica wykonała ten ruch w idealnym momencie swojej kariery! Płyta kultowa, chociaż pamiętamy, jak wszyscy bardzo ostrożnie podchodziliśmy do niej w chwili wydania. Szczególnie te ballady jakoś tak uwierały, no i nie było szybko. Z perspektywy czasu można się jedynie uśmiechnąć na to wspomnienie. Niebezpieczne było jednak to, że ta konwencja bardzo szybko się wyczerpuje, szczególnie przy takiej klasie muzyków. I jak się okazało, faktycznie nie wystarczyło to na długo. Póki co dostaliśmy płytę olśniewającą, pełną świeżych pomysłów, urozmaiconą, melodyjną i przede wszystkim pierwszorzędnie zrealizowaną. Album po ponad 25 latach brzmi wciąż rewelacyjnie i szczerze mówiąc brakuje teraz takich produkcji.
Lars jest tam, gdzie trzeba i w formie takiej, jak trzeba. Nic tu nie jest przegrane i wytanione. Perkusista jest czujny i świadomy tego, co robi, nie omija kolejnych składowych kompozycji, tylko wchodzi w każdą część jak należy. Nie boi się zrobić jedno czy drugie przejście, ale najważniejsze jest to, że robi je tam, gdzie trzeba. Tak, to wszystko nie jest skomplikowane, ale przecież takie być nie musi. Za to musi być przemyślane i w odróżnieniu od albumów Metalliki, jakie powstaną w XXI wieku, tak właśnie jest. Na „czarnej” Lars bardzo dobrze spełnia warunki „mniej znaczy więcej”.
Gdzie szukać Larsa? Stanowczo i bezapelacyjnie pompujące Wherever I May Roam z dobrze dobraną orkiestracją partii. Doskonale kontroluje sytuację w Holier Than Thou i Struggle Within.
…And Justice For All
(Elektra/Warner 1988)
Płyta uważana za najbardziej techniczną płytę Metalliki. W swoim czasie rzeczywiście robiła wrażenie swoją sterylnością i przejrzystością. Niezła szybkość i łamańce, jakich nigdy wcześniej i później w zespole nie było. Brzmiało to zupełnie inaczej niż reszta mocnego uderzenia w tym okresie. Slayer i Megadeth wybierali prostsze formy, oparte głównie o prędkość.
Płyta zaczyna się w sumie właśnie w ten sposób, ale później panowie zaczynają bawić się w łamanie swoich partii, co brzmi zaskakująco płynnie. Zaraz po świetnym Blackened mamy długi utwór tytułowy z bardzo ciekawą częścią wprowadzającą. Dalej na płycie jest coraz ciekawiej i ciekawiej. Momenty szybkie, przeplatane fragmentami cięższymi. Płyta jest znana przede wszystkim z pierwszego ogromnego hitu, jakim jest utwór One. Świetna kompozycja, pozbawiona trywialności w formie i treści. Utwór, który dał nam słynne partie Larsa na dwie stopy. Na płycie jest od groma trudniejszych momentów, ale właśnie ten fragment, głównie dzięki teledyskowi (był to dopiero pierwszy oficjalny klip zespołu!) stał się perkusyjnym autografem perkusisty. Po 30 latach nie brzmią może już tak efektownie, ale z pewnością są niesamowicie efektywne. Postawiły stempel i trochę też zamknęły drogę innym perkusistom na korzystanie z podobnych rozwiązań aranżacyjnych, ponieważ od razu pojawiało się skojarzenie z One.
Jest to też płyta z nieco kontrowersyjnym brzmieniem, gdzie bębny wyrzucone są na pierwszy plan, a bas jest… no właśnie. Jak słucha się poszczególnych ścieżek tej płyty, to bas faktycznie jest obecny, ale w miksie jest po prostu cicho, mocno zazębia się brzmieniowo z gitarą i do tego jest bity kostką. Dodatkowo słychać też w odseparowsnych ujęciach, jak wiele różnych klopsów i farfocli jest w partiach gitar, czego w całości zupełnie nie słychać. Jest to najbardziej skomplikowana linia perkusji, jaką kiedykolwiek zagrał Lars na płycie, co nie oznacza, że najlepsza. Były też spekulacje na temat tego, że poszczególne momenty były dogrywane przez innych bębniarzy, ale tak, jak powyżej – wystarczy posłuchać odseparowanych ścieżek i wszelkie wątpliwości będą natychmiast rozwiane, ponieważ Lars ma jedyny w swoim rodzaju styl. Z pewnością sesja nie poszła mu łatwo i zmagał się długo z nagraniem swoich linii, jednak efekt jest świetny, chociaż nigdy nie udało mu się później odegrać równie dobrze tych piosenek.
Gdzie szukać Larsa? Otwierający Blackened świetnie wprowadza w płytę i duża w tym zasługa Larsa. Perkusista bardzo dobrze prowadzi zespół w Harvester Of Sorrow.
Master Of Puppets
(Elektra/Warner 1986)
W wielu podsumowaniach i rankingach płyta uważana jest za najważniejszą w historii metalu i jest zawsze w czołówce poważnych podsumowań historii rocka. Czy jest to zatem najlepsza płyta Metalliki? Tak. O ile „Czarna” jako pierwsza osiągnęła tak wielki sukces komercyjny i otworzyła zespołowi bramy do szerszej widowni to popularna Masterka jest zdecydowanie płytą kompletną. Od pierwszego dźwięku gitar w Battery po ostatnie uderzenie w bęben w Damage Inc. Wszystko jest wręcz idealne, a pamiętajmy, że mamy rok 1986, nie tylko daleko przed wypasioną technologią studyjną XXI wieku, ale też grubo przed wielkim skokiem edukacyjnym w postaci warsztatów, pokazów, lekcji. Płyta, na której nie ma słabych utworów, na której dzieje się niesamowicie dużo. Idealny przykład na to, jak małe znaczenie ma wirtuozeria na poziomie Dream Theater w chwili, gdy nie ma pomysłu, chęci i ducha zespołu. Panowie z Metalliki nie wymiatają Bóg wie jak, ale nagrali przerażający spójny album, z perfekcyjnie dozowaną dawką energii i w brzmieniu fenomenalnie oddającym treść muzyczną płyty. Nie mamy tu jeszcze tej słynnej klaszczącej stopki Larsa, a Hetfield nie stara się robić wokalnych salt, jak to namiętnie zaczął uskuteczniać w połowie lat 90. Minęły dwa lata od ostatniej płyty i widać, że panowie przyłożyli się mocno i na poważnie do nagrania nowej płyty, nie zapominając, jaki styl muzyczny grają.
Teraz czas na chyba najbardziej kontrowersyjną opinię na temat Larsa w całym niniejszym artykule. Opinię jak najbardziej pozytywną, ale ci, co nie lubią porównań, niech przeskoczą akapit w dół. W okresie Master Of Puppets nasz duński perkusista był znacznie lepszym bębniarzem od swojego kolegi ze Slayer, Dave’a Lombardo. Chodzi o czysty aspekt kultury gry. Wystarczy posłuchać surowych ścieżek bębnów z płyt obu zespołów, jakie powstały w tym okresie. Lars jest bardziej opanowany, mniej szarpie i zwyczajnie jest równiejszy od Lombardo. Co stało się później? Może po prostu Dave musiał dalej ciężko pracować, podczas gdy Ulrichowi zaczęło więcej uchodzić płazem? To chyba najrozsądniejsze wyjaśnienie.
Lars od Battery po Damage Inc. radzi sobie doskonale i może partie bębnów nie robią teraz tak wielkiego wrażenia, to najważniejsze, że pasują idealnie do piosenek i ciężko sobie wyobrazić te charakterystyczne synkopy, grane przez kogoś innego. Ale o tym będzie okazja wspomnieć przy okazji wcześniejszej płyty.
Gdzie szukać Larsa? Z całej, bardzo spójnej jakościowo płyty, wybieramy teraz dwa utwory: Welcome Home (Sanitarium) oraz Disposable Heroes. Dlaczego? Z racji różnorodności i doboru środków dla oddania klimatu piosenek.
Ride The Lightning
(Megaforce 1984)
Thrash metal rozkręcał się na dobre. Slayer, Anthrax, za chwilę wejdzie Mustaine i jego Megadeth. Mało się wspomina w tym znaczeniu o tym krążku, ale to właśnie tutaj Metallica odjechała całej ekipie. Wiadomym jest, że to Anglicy kreowali scenę ostrego rocka i dowodem na to była Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu, którą Metallica mocno się inspirowała. Widać to dokładnie na tej płycie, gdzie pojawiają się epickie wstawki, jest tu w porównaniu z innymi bratnimi zespołami więcej melodyjności. Metallica im odjechała, bo muzycznie się otworzyła i nie chodzi tu bynajmniej tylko o Fade To Black. Zespół nie zamknął się jedynie na strzelanie z automatu i prucie do przodu. Jest wszystkiego po trochu, łącznie z instrumentalnym The Call Of Ktulu, gdzie widnieje jeszcze współautorstwo Mustaine’a (co później potwierdza Hangar 18 Megadeth).
Płyta zaczyna się bardzo klimatycznym wejściem, które przeradza się w totalną pogoń, wręcz nieco komiczną w swojej formie, ale w 1984 zdecydowanie robiącą wrażenie. For Whom The Bell Tolls to hymn bojowy, jakiego nie powstydziłby się żaden zespół wspomnianej brytyjskiej fali. Podobnie szybszy Creeping Death, niezwykle nośny utwór, wciąż często grany, z typową wstawką pod publiczkę. W tym miejscu warto wspomnieć o robocie Larsa w zespole. Podczas festiwalu Download w 2004 roku kontuzjowanego Larsa zastąpił m.in. Joey Jordison, który zagrał właśnie Creeping Death. Zrobił to szybciej, precyzyjniej, z większą ilością smaczków i… zupełnie to nie brzmiało! Gra Ulricha polega na czymś zupełnie innym i z pewnością nie chodzi tu o wirtuozerię. Czy jest to sekret indywidualności Metalliki? Na pewno jeden z kilku.
Gdzie szukać Larsa? Creeping Death i The Call Of Ktulu z podobnych przyczyn, jak w przypadku wyboru przy płycie Master Of Puppets. Do tego dokładamy mało znany, ale wart uwagi Trapped Under Ice.
Kill ’Em All
(Megaforce 1983)
Narodziny thrash metalu, czyli Metallica odpala światła. Wejście w płytę na pełnych obrotach. Sporo na tym albumie twórczości Dave’a Mustaine’a, który wściekł się, jak zobaczył, że zespół wykorzystał jego pomysły. Na swojej pierwszej płycie wyciągnął utwór The Four Horsemen i jako Mechanix dokręcił jeszcze tempo pokazując, że tak właśnie powinni pędzić owi czterej Jeźdźcy. Fascynacja, jak to często bywa, trwa krótko i nie w tempie tkwiła siła Kill ’Em All, Ride The Lightning czy Master Of Puppets. Metallikę po prostu zawsze dało się zanucić i ten prozaiczny test sprawdza się praktycznie zawsze! Weźmy piosenki z Kill ’Em All i nie będziemy mieć problemów z żadną z nich. Wiadomo, że są to narodziny nowego gatunku muzycznego, który charakteryzował się dużą agresywnością i tempem, ale nie przeszkadzało to w zbudowaniu odpowiednich linii melodycznych, które dalekie będą od często kiczowatych fraz z power metalu.
Poza tym Metallica miała jeden ukryty skarb, o którym aż do tej pory nie wspomnieliśmy – Cliff Burton. Słynny basista, który przewyższał swoich kolegów pod kątem znajomości muzycznych arkanów. Co by było, gdyby nie zginął w wypadku na trasie promującej Master Of Puppets? Na Kill ’Em All zagrał świetne solo (Anesthesia) Pulling Teeth, a jego zespalanie i uzupełnianie sekcji rytmicznej jest nieocenione. W swojej autobiografii Dave Mustaine brutalnie rozprawia się z Larsem z tego okresu mówiąc, jak bardzo był zaskoczony jego miernymi umiejętnościami, mimo, że Lars z Jamesem Hetfieldem tworzył bardzo odważny, niemal bezczelny duet. Mustaine nie ma do końca racji albo Lars mocno poćwiczył przed nagraniami, ponieważ biorąc pod uwagę, że Ulrich ma tu niecałe 20 lat i szczerze mówiąc żadnych większych wzorców w takim graniu, należy mu się wielki ukłon i szacunek! Pewnie byli nawet w samej Kalifornii sprawniejsi technicznie, równiejsi, szybsi, ale jakoś o nich nie słyszymy, chociaż biorąc pod uwagę sposób prowadzenia się młodych muzyków w tych czasach nie powinno to nikogo dziwić. Lars dał radę, wytrwał, zagrał, nagrał i zostanie już na zawsze.
Gdzie szukać Larsa? Z szybszych utworów wybierzemy tu Motorbreath, gdyż prezentują one podobną jakość perkusyjną co reszta,, a oprócz tego po prostu klasyk – Seek & Destroy!